Prof. Mirosław Ząbek: Marzenia spełniają się osobom pracowitym i konsekwentnym
„Świat musi się rozwijać i nowe technologie wchodzą do medycyny. Cieszę się, że jestem tego świadkiem” – podkreśla prof. Ząbek, wymieniając w rozmowie z „Pulsem Medycyny” kolejne innowacyjne terapie neurochirurgiczne, które wprowadzał w Polsce, i wskazując nadzieje związane z terapią genową.
W 2019 r. zespół pod pana kierownictwem zastosował po raz pierwszy w Europie przełomową terapię genową u dzieci z deficytem dekarboksylazy L-aminokwasów aromatycznych. To wrodzona wada metabolizmu, która uniemożliwia prawidłowy rozwój i prowadzi do przedwczesnej śmierci. Jak wprowadzona przez pana terapia może zmienić przebieg tej choroby?

Pomysłodawcą tej terapii jest prof. Krzysztof Bankiewicz z USA, z którym współpracujemy. Dzieci z niedoborem dekarboksylazy aminokwasów aromatycznych (AADC) umierają w pierwszej lub drugiej dekadzie życia. Choroba prowadzi do niedoboru serotoniny i dopaminy. Pierwsze objawy występują zwykle już w okresie niemowlęcym. Są to zaburzenia poznawcze, objawy behawioralne i motoryczne pod postacią hipotonii, kryzy oczno-zakrętowej, dystonii i opóźnienia rozwoju umysłowego. Mali pacjenci cierpią także na przewlekłą, ciężką dysfunkcję układu neurologicznego. Dotychczas nie istniała żadna skuteczna metoda leczenia tego schorzenia. Terapia, którą stosujemy, polega na wprowadzeniu do mózgu dziecka kopii brakującego genu za pomocą wektora wirusowego, towarzyszącego niepatogennym adenowirusom. Odpowiednio przygotowany roztwór, zawierający kopie brakującego genu, wektor i kontrast, podawany jest w czasie rzeczywistym pod kontrolą silnego pola magnetycznego. To oznacza, że operacja wykonywana jest w aparacie do rezonansu i w czasie rzeczywistym obserwowana jest zarówno infuzja, jak i sposób jej rozprzestrzeniania się. Po infuzji białko funkcjonuje w taki sposób, że przekształca lewodopę w brakującą dopaminę, a 5-hydroksytryptofan – w serotoninę. Lek podawany jest do istoty czarnej i brzusznej części nakrywki śródmózgowia, czyli do miejsc, gdzie neurochirurg nie jest w stanie dotrzeć.
W jednej z zagranicznych gazet został pan nazwany „lekarzem od cudów”. O efektach leczenia pacjentki z Hiszpanii pisano, że narodziła się w Polsce po raz drugi. Czy rezultaty terapii genowej faktycznie są tak spektakularne?
Owszem. Pacjenci, którzy przed leczeniem tylko leżą, nie siedzą, nie chodzą, nie są w stanie nawet unieść głowy, a kontakt z nimi jest bardzo ograniczony, po zastosowaniu terapii genowej siadają, po pewnym czasie zaczynają chodzić, bawią się przy muzyce czy jeżdżą z mamą na karuzeli. Dotychczas operowaliśmy w sumie 13 dzieci z Polski, Anglii, Hiszpanii, Kanady, USA, Izraela, Estonii, Niemiec i Francji. Planujemy wykonanie kolejnych operacji. I faktycznie tak jest, że za każdym razem gazety z krajów, skąd są nasi pacjenci, relacjonują przebieg leczenia. Dla nas, lekarzy, to ogromna satysfakcja.
Wprowadzenie terapii genowej w leczeniu pacjentów z AADC nie byłoby możliwe, gdyby nie współpraca z Uniwersytetem w San Francisco oraz Uniwersytetem w Ohio w USA i związanym z tymi uczelniami prof. Krzysztofem Bankiewiczem.
Wcześniej terapię genową zastosował pan u pacjentów z glejakiem wielopostaciowym. Jakie były tego efekty?
Glejak wielopostaciowy to nowotwór złośliwy o bardzo złym rokowaniu. Od postawienia diagnozy do śmierci pacjenta mija średnio 9-12 miesięcy. Wykorzystując metody inżynierii genetycznej, podawaliśmy chorym „lek” w bezpośredniej infuzji do mózgu, co pozwalało uniknąć chemioterapii oddziałującej na cały organizm. Co za tym idzie, chory nie był narażony na takie powikłania, jak uszkodzenie szpiku, wątroby, wypadanie włosów. Projekt trwał 1,5 roku i zaowocował wydłużeniem życia chorych oraz poprawą jego jakości.
Nasz ośrodek stał się rozpoznawalny na medycznej mapie świata, co otworzyło drogę do kolejnych terapii genowych. Niosą one nadzieję w przypadku zaniku wieloukładowego, choroby Parkinsona, choroby Huntingtona. Wierzę, że z pomocą terapii genowej będzie można leczyć wczesne fazy choroby Alzheimera, co będzie niezwykłym osiągnięciem w skali świata. Są już podstawy eksperymentalne na zwierzętach i jest bardzo prawdopodobne, że z pomocą terapii genowej będzie można leczyć uzależnienia od alkoholu, opiatów.
Gdy przygotowywałam się do tej rozmowy, zdałam sobie sprawę, że niemal każdy kolejny rok pana pracy znaczyły kamienie milowe w rozwoju neurochirurgii. Takim przełomem było np. wprowadzenie na rodzimy grunt operacji mózgu w głębokiej hipotermii…
Tak, tylko kilka ośrodków na świecie prowadziło takie leczenie. Dzisiaj tych operacji już się nie wykonuje tą metodą, ponieważ do praktyki klinicznej weszły inne techniki. Ale przed laty był to jedyny sposób przeprowadzenia operacji, które wymagały, by krew podczas zabiegu nie przepływała przez naczynia mózgowe. Operacje te wykonywaliśmy we współpracy z kardiochirurgami, którzy otwierali klatkę piersiową, włączali sztuczne krążenie i hipotermię. Gdy mózg osiągał temperaturę 18 stopni Celsjusza, zatrzymywało się krążenie, oddech i od tego momentu mieliśmy 30-40 minut na wyłączenie ogromnego tętniaka mózgu z krążenia. Z tymi operacjami wiązały się bardzo silne emocje, gdyż de facto oznaczały wprowadzenie pacjenta w stan śmierci klinicznej.
Jak wytrzymać tak dużą presję? Nieprzypadkowo mówi się przecież, że w neurochirurgii nie ma małych powikłań.
To prawda. Musimy być na to przygotowani, bo jeśli np. uszkodzeniu ulegnie jakieś naczynie i my je skoagulujemy, to fragment mózgu, który był przez nie ukrwiony, umrze. Następstwem może być bardzo poważny defekt neurologiczny. Z perspektywy lat wiem, że trzeba być emocjonalnie przygotowanym na takie nagłe powikłania. Najczęściej jest to krwotok. Jeśli operujesz spokojnie i jesteś chirurgicznie dojrzały, to nawet gdy coś się stanie i zobaczysz strumień krwi w mikroskopie, nie uciekasz odruchowo z rękami.
Takie emocjonalne przygotowanie u jednych przychodzi szybko, u innych bardzo późno, a bywa i tak, że nie przychodzi nigdy. I paradoksalnie, to nie wiek jest czynnikiem decydującym, że już dorosłeś do dużych operacji. To twoja osobowość, podejście do pacjenta, a przede wszystkim wewnętrzne przekonanie, że chciałbyś odchodzić od operacji w taki sposób, byś mógł sobie powiedzieć: „gdybym był chory, to chciałbym być tak zoperowany”.
Trudno być pionierem?
Czasem nawet bardzo. Gdy wprowadzaliśmy do Polski Gamma Knife, czyli urządzenie służące do precyzyjnego i punktowego napromieniania zmian w mózgu skoncentrowaną dawką energii jonizującej, spotkało się to z ogromnym oporem ze strony różnych środowisk medycznych. W jednym z listów zarzucono mi nawet, że sprowadzam do Europy zagrożenie terrorystyczne pod postacią źródła stałego promieniowania. A dziś? Za nami już 10 lat doświadczeń na tym polu, leczonych było 8 tys. osób, u których uniknęliśmy otwierania czaszki.
Trudności napotkałem także wtedy, gdy wprowadzałem do Polski leczenie metodą głębokiej stymulacji mózgu. Polega ona na wszczepianiu stymulatora do mózgu osób Dr hab. n. med. prof. nadzw. Mirosław Ząbek jest kierownikiem Kliniki Neurochirurgii z Interwencyjnym Centrum Neuroterapii Mazowieckiego Szpitala Bródnowskiego. Jako jeden z pierwszych neurochirurgów na świecie przeprowadził serię transplantacji fragmentów tkanki mózgu w leczeniu choroby Parkinsona oraz wykonał operacje naczyniowe mózgu w krążeniu pozaustrojowym i głębokiej hipotermii. chorych na chorobę Parkinsona, dystonię i drżenie samoistne. Gdy przywiozłem sprzęt do tych zabiegów ze Stanów Zjednoczonych, okazało się, że nikt go nie chce. Minęło sporo czasu, zanim zmieniono zdanie. Teraz już w całym kraju te zabiegi są wykonywane z bardzo dobrymi efektami.
Ale wracając do pani pytania: czy trudno być pionierem? Mówi się, że jak ktoś nauczy się tabliczki dzielenia, to mnożenie przyjdzie samo. Dlatego uważam, że bardzo ważne jest tworzenie zespołów, w których daje się współpracownikom dużą samodzielność i umiejętnie deleguje zadania. Ale nie w sposób nakazowy. Gdy obserwuje się ludzi, słucha i rozumie ich potrzeby, możliwa jest najbardziej efektywna współpraca. Wtedy można stworzyć prawdziwy zespół. Taki, który razem cieszy się z sukcesu, ale i razem udźwignie porażkę. Nie mniej ważna jest systematyczność. Każdego tygodnia odbywamy telekonferencje z ludźmi z 6 różnych stref czasowych. Rozmowy są tak ułożone, by u każdego rozmówcy był dzień. To takie odprawy, podczas których rozmawiamy o pacjentach, planach ich leczenia, wnioskach itd. Na spotkanie nie można stawić się nieprzygotowanym, o czymś zapomnieć, coś odłożyć na później. To zmusza do systematycznej pracy. Jeżeli jesteś pracowity i konsekwentny w tym, co robisz, to marzenia się spełniają. Idąc dalej w tym rozumowaniu, może przyjść nawet taka chwila, że uwierzysz, iż myśl kreuje rzeczywistość.
Kusiło pana, by wyjechać z Polski?
Na samym początku mojej zawodowej drogi – nawet bardzo. Na studiach mocno angażowałem się w naukę. Główna Biblioteka Lekarska przy ul. Chocimskiej była niedostępna dla studentów, ale jako członek anatomicznego koła naukowego mogłem założyć kartę i korzystać z jej zasobów. Byłem w bibliotece tak częstym gościem, że miałem tam nawet swoje kapcie. Zaczytywałem się w pismach neurochirurgicznych, a po skończonej lekturze patrzyłem na adres w stopce redakcyjnej i wysyłałem prośbę o przesłanie kopii publikacji.
Dziś to wydaje się nieprawdopodobne, ale wtedy, np. w stanie wojennym, nie można było czegoś od ręki skserować, trzeba było mieć zgodę cenzora. Więc już jako student prowadziłem korespondencję z ośrodkami zagranicznymi, głównie europejskimi. Później słałem prośby o praktyki wakacyjne. Zapraszali wszyscy, ale tylko 5-8 proc. ośrodków oferowało dodatkowo np. zakwaterowanie w hotelu szpitalnym czy kieszonkowe.
Najwięcej wyjeżdżałem w okresie 10 lat po studiach. To były bezcenne doświadczenia, które umożliwiły kształtowanie nie tylko umiejętności, ale także stylu pracy, sposobów rozmowy z chorymi. Na studiach nikt nas nie uczył, jak radzić sobie w kontakcie z pacjentem. Nie było zajęć, w jaki sposób godnie reprezentować zawód lekarza, jak rozmawiać z chorym o często trudnych sprawach. Dlatego odkąd pamiętam, uważam, by z pacjentami nie rozmawiać w biegu, gdzieś na stojąco w korytarzu, tylko znaleźć czas na spokojną rozmowę w zaciszu gabinetu.
Ma pan opinię bardzo eleganckiego mężczyzny. Dbałość o wygląd też wynika z szacunku dla pacjentów?
Od samego początku bardzo poważnie traktowałem swoje studia. Może dlatego, że byłem pierwszym lekarzem w rodzinie? Przez całe studia chodziłem w marynarce, koszuli i krawacie. Wielu moich kolegów wyglądało inaczej. Potem, już w szpitalu, starałem się dbać o swój wygląd „białofartuchowy”. Raz w tygodniu brałem do domu spodnie, fartuch, prałem je i krochmaliłem. Krochmal przyrządzałem sam, z mąki ziemniaczanej. Dzięki temu mój codzienny „mundur” był czysty, gładki i elegancki. Uważam, że zawód lekarza tego wymaga. Oczywiście, można być wybitnym specjalistą bez względu na to, jak się ubierasz. Sądzę natomiast, że jest różnica w wiarygodności w zależności od tego, jak się prezentujemy.
Jest pan neurochirurgiem od ponad 30 lat. Czy nie ma pan wrażenia, że jesteśmy świadkami zmierzchu klasycznej szkoły operacyjnej w chirurgii mózgu?
Guzy można usuwać bez otwierania czaszki, bo mamy nóż Gamma. Z kolei leczenie tętniaków stało się domeną radiologów interwencyjnych. To fakt, wiele się zmieniło. Miałem przeogromne doświadczenie w operowaniu tętniaków. Zoperowałem ponad 3 tys. pacjentów z takim rozpoznaniem. Bez fałszywej skromności powiem, że takim doświadczeniem mogło pochwalić się kilka osób na świecie. W naszym szpitalu rocznie wykonywaliśmy 110-120 takich zabiegów. Dziś 3 do 5. Miałem to szczęście, że niejako stałem w rozkroku pomiędzy dwiema epokami w chirurgii tętniaków. I dzięki temu mogłem wiele wynieść z tej gasnącej umiejętności. Wkrótce nikt z młodych pokoleń neurochirurgów nie będzie potrafił zoperować pacjenta z takim rozpoznaniem. A niekiedy nie ma innej drogi, bo nie wszystkie tętniaki uda się zaklipsować. Świat musi się rozwijać i nowe technologie wchodzą do medycyny. Cieszę się, że jestem tego świadkiem. Ważne jest, by nie dawać zbyt szerokich wskazań do stosowania nowych rozwiązań tylko dlatego, że to jest jakkolwiek uzasadnione.
Nieco żartobliwie mówi się, że już nie ma ludzi zdrowych, bo tak bardzo rozwinęły się techniki diagnostyczne.
To prawda. W mojej dyscyplinie można zaobserwować to np. w odniesieniu do kręgosłupa. Czasem mam wrażenie, że wystarczy go mieć, by mieć też wskazania do operacji – jak się pójdzie po poradę do ortopedy czy neurochirurga. Nie każda choroba kręgosłupa jest wskazaniem do operacji, nie każdy kręgosłup trzeba zbliżyć do wzorca z atlasu anatomicznego.
Na koniec pozwolę sobie zapytać o życie prywatne. Powiada się, że za każdym silnym mężczyzną stoi nie mniej silna kobieta. Czy żona jest współautorką pana sukcesów?
Bez wątpienia. Późno się ożeniłem, bo mając 42 lata. Zawsze myślałem, że zakładając rodzinę zbyt późno, nie będzie się w stanie być partnerem dla dzieci, np. grać z nimi w piłkę. Na szczęście nie miałem racji. Nie dalej jak wczoraj grałem z synem w koszykówkę. Faktem jest, że rodzina jest dla mnie dużym wsparciem. Mam dwoje dzieci: córkę Zuzię i syna Mateusza. Nie będę jednak ukrywał, że rodzina ponosiła ogromne koszty mojej pracy. Były chwile, że kolejne wyróżnienia zawodowe żona przyjmowała ze znacznie mniejszym entuzjazmem niż ja. Nowe pomysły oznaczały nowe obowiązki, a mniej czasu dla domu, bliskich. Dorota to bardzo silna osoba, dowodzi dużym szpitalem onkologicznym w Radomiu jako dyrektor zarządzający. Jestem z niej bardzo dumny.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Rozmawiała Ewa Kurzyńska