To tak, jakby we wspólnym domostwie żona żądała od męża opłaty za wikt i opierunek. To już nie jest dylemat: być albo nie być, tylko leczyć czy dać sobie spokój. Mamy prawo żądać, by pieniądze z podatków wykorzystywano na leczenie.
Patrząc na polską służbę zdrowia, trudno oprzeć się wrażeniu, że mogłaby ona działać idealnie, gdyby nie... pacjenci. Wystarczy przyjrzeć się szpitalnym oddziałom ratunkowym, które są opłacane ryczałtem — za gotowość. Najbardziej opłacalne dla nich jest więc pacjenta odesłać. Najlepiej do innego szpitala, który zrobi to samo.
Centrala z ul. Miodowej opublikowała sążnisty 1400-stronicowy raport z konsultacji publicznych oraz opiniowania projektu nowelizacji ustawy refundacyjnej. Ma ona wejść w życie od początku 2023 r. Lekarze raz jeszcze prosili, aby zdjąć z nich obowiązek oznaczania odpłatności na recepcie. Jednym słowem, by koncentrowali się na dolegliwościach pacjenta, a nie zawiłościach systemu. I tym razem bezskutecznie.
Lekarze nie mają duszy urzędniczej, czyli przemożnej maniery oderwania się od cierpiącego człowieka i narzucającej decyzje sprzeczne z interesami społeczeństwa. Medyk nie będzie choremu robił na złość, bo każdy nowy akt przerostu formalistyki w działalności urzędów nikomu nie pomoże wyzdrowieć. Lekarz nie może być robotem schowanym za murem procedur i niezrozumiałego dla zwykłego człowieka urzędniczego żargonu.
Zachodzę w głowę, po co minister zdrowia pozycjonuje się w kontrze do środowiska pracowników ochrony zdrowia, zwłaszcza lekarzy. A to rezydenci są źli, a to izby lekarskie, bo chcą systemu no fault, a to lekarze rodzinni, zwłaszcza ci, którzy się zorganizowali i wspólnie prezentują stanowisko w sprawie warunków swojej pracy i funkcjonowania rozwiązań systemowych. Coraz większy dystans do lekarzy praktyków naraża go na ryzyko nietrafnych decyzji. Minister to nie jest arbiter na boisku, po którym biegają pacjenci i służba zdrowia, ale jest regulatorem systemu.
Tymczasem w Szkocji wszystkie leki dla osób ubezpieczonych są bezpłatne, We Francji refundacja zależy od wysokości ubezpieczenia — albo bezpłatne, albo niewielki procent po stronie pacjenta. Nigdzie nie ma takiego absurdu, aby lekarza uwiązać rozstrzyganiem, czy pacjent spełnia kryteria. Choćby w tak oczywistej sprawie, jak kryterium wieku, podczas gdy apteka ma dostęp do systemu PESEL.
A z drugiej strony, jak aptekarz ma sprawdzić, czy pacjent choruje na padaczkę? To są przecież dane wrażliwe. Pacjent może sobie nie życzyć, żeby każda apteka znała jego schorzenia. Albo czy lekarzowi godzi się blokować wydanie mleka refundowanego, gdy niemowlę właśnie ukończyło rok?
Ale to z pozoru nic nowego. Nic tak sprytnie nie wymknęło się polskiej transformacji ustrojowej jak ochrona zdrowia. Dziejowego żywota dokonały już PGR-y, państwowy handel, stocznie, huty, a zdrowie publiczne trwa niczym rewolucyjna reduta. Dlaczego? Bo na pozór apolityczne zdrowie to partyjny bękart, który nie zasłużył na hojny posag. Funkcjonowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce, oparte na wzorcach osobowościowych a` la doktor Judym czy poczciwy Hipokrates, coraz bardziej przypomina wymarzony dla każdej władzy po 1989 r. mechanizm typu perpetuum mobile.
System publicznej ochrony zdrowia musi stać się wreszcie wydolny, to znaczy taki, w którym nie ma strukturalnych ograniczeń dla świadczeń zdrowotnych. A każdy pacjent otrzymuje pomoc medyczną w odpowiednim czasie i o odpowiedniej jakości — adekwatnie do jego faktycznych potrzeb. Od z górą trzech dekad władza niestety w dużej mierze odpowiada za stworzenie opresyjnego otoczenia dla podejmujących próby naprawy placówek medycznych.
A najgorzej, że wciąż nie ufa swoim naturalnym sojusznikom — lekarzom i pielęgniarkom. W tych warunkach, czego dowodzi sprytne chomikowanie funduszy, szanse na porządne leczenie i poważne traktowanie pacjenta nie są duże. Kultowa ponoć solidarność i zmowa milczenia lekarzy jest zwykłą iluzją i bajeczką, która w chwilach społecznych napięć służy do bałamucenia mas. Czegoś takiego już od dawien dawna nie ma — jeśli w ogóle kiedykolwiek było.