Wędrowanie pozostanie: Kuba - ludzie
Nie wiem, co jest najważniejsze w podróżowaniu: poznawanie historii, oglądanie zabytków, parków narodowych? A może kontakty z ludźmi? Może w spotkaniach z człowiekiem, niearanżowanych przecież, zawiera się istota miejsca, do którego dotarliśmy? Takich spotkań nigdy nie lekceważyłem, nawet jeśli nie przeradzały się w dłuższe znajomości czy przyjaźnie. Podróż sprzyja spotkaniom. Podróż wręcz otwiera człowieka, a bez tego nie ma poznawania świata.
Santa Clara, miasto rewolucji i Che Guevary, okazało się dla mnie miastem muzyki. Gdy na centralnym placu Leoncio Vidal zaczęli gromadzić się ludzie, wyciągnąłem szybko aparat. Takiej okazji nie mogłem przepuścić. Podróżując po świecie, rozwinąłem nawyk fotografowania, zwłaszcza wtedy, gdy ludzie się gdzieś gromadzą, są uczestnikami jakiegoś przemarszu, festynu, imprezy sportowej, gdy biorą ślub lub coś sprzedają. W Santa Clara mieli tańczyć. Zastanawiałem się tylko, czy będę musiał tańczyć z nimi, czy będę mógł wśród nich trochę pochodzić, skierować na niektórych obiektyw.









W rytmie rumby
Zabrzmiała donośna muzyka. Wokalistą był czarnoskóry mężczyzna w okularach. Kolejny, w czapce z daszkiem i kilkoma sygnetami na palcach, wybijał rytm za pomocą grzechotek i kastanietów. Towarzyszyli im gitarzyści oraz perkusista. Dzięki nagłośnieniu cały plac Vidal zaczął falować muzyką. Zgromadzeni pozostali początkowo na swoich miejscach, obserwując teren i próbując oswoić się z brzmieniem dźwięków.
W tłumie wypatrzyłem trzy poznane wcześniej w autobusie Francuzki. One też wypatrzyły mnie. Ich spojrzenia uzmysłowiły mi, że kobiety pragną tańca, chcą być poproszone, stać się uczestniczkami tego widowiska. Chociaż krok rumby nie wydawał mi się trudny, liczba jej odmian, zasady prowadzenia, interakcja tańczących stają się dużym wyzwaniem dla przypadkowego tancerza. Uznałem jednak, że tego nie uniknę. Poprosiłem jedną z Francuzek, głównie po to, żeby zachęcić miejscowych. Jeszcze w trakcie utworu przekazałem ją łypiącemu oczami młodzieńcowi o śniadej karnacji. Zależało mi nie na tym, żeby samemu ćwiczyć, ale widzieć i utrwalać, jak Kubańczycy to robią.
Przypatrywałem się fizjonomii tańczących, gibkości ciał. Zaskakujące pary snuły się po posadzce. Niska, korpulentna kobieta wpiła się w tors wysokiego mężczyzny. Sięgała mu co najwyżej do rękojeści mostka. Różnili się wszystkim — wzrostem, wagą, kolorem skóry — a mimo to tańczyli z gracją, podkreślając towarzyszące rumbie emocje. Ciekawą parę stworzyły też dwie ubrane na biało kobiety. Zastanawiałem się, czy to matka i córka, gdyż dawało się zauważyć podobieństwo fizyczne oraz różnicę wieku odpowiadającą jednemu pokoleniu. Do synkopowanego rytmu dostosowali się też tańczący samotnie: młody mężczyzna z zespołem Downa oraz wyszminkowany transwestyta o kruczoczarnych włosach, z kolorowymi koralikami na szyi.
Niewielki skwer przed teatrem La Caridad wypełniał tłum. Część tańczących musiała nawet wyjść na ulice, blokując przejazd samochodów i wycieczkowego tramwaju z dziećmi. Muzyka, figury taneczne, chaos ulicy nie licowały z powagą XIX-wiecznego teatru, wzdłuż którego odbywało się widowisko. Kto jednak by się tym przejmował?
Jednocząca siła muzyki
Byliśmy w jednym z najważniejszych kubańskich ośrodków rumby, mieście, w którym narodziła się ta muzyka. A narodziła się dlatego, że żyjąca tam społeczność czarnoskórych, wolnych już ludzi, po zniesieniu niewolnictwa, zapragnęła odmiany. Społeczność ta chciała jak najszybciej pozbyć się traumatycznych przeżyć, zbudować nową tożsamość. Pochodzili z różnych części Afryki: z Nigerii, Angoli, Konga. Reprezentowali różną obyczajowość, także muzyczną, tak jak rozległa i różnorodna jest Afryka. Nie mieli niczego — środków do życia, ziemi, nie mieli nawet na czym grać. Slumsy dużych kubańskich miast stworzyły im szanse.
Muzyka rozumiana jako impreza okazała się treścią nowego życia. W potańcówkach uczestniczyli wszyscy: czarni, biali, właściciele sklepów, sprzątaczki, biedacy. Tłumna, wielokolorowa społeczność grała i tańczyła. Grający wykorzystywali początkowo dobrze rezonujące drewniane pudła. Po latach dorobili się gitar i bębnów. Ludzie coraz bardziej smakowali nowe rytmy, zakorzenione w dawnych rytuałach. W takich warunkach powstała rumba — muzyka namiętności. Nie jest muzyką tylko Afryki. To także szczypta Europy, muzyka białych, którzy podjęli z Afrykańczykami swoistą interakcję. Rumba wreszcie to muzyka Kuby, wyspy, która zadbała o tańczących, dostarczyła im tropikalnej i jakże zmysłowej scenerii.
Klub dla wtajemniczonych
— Musimy porozmawiać — szepnęła mi do ucha znienacka kobieta stojąca za mną, gdy złapałem już na dobre rytm fotografowania.
— Czego ona chce? — pomyślałem. Czy robię zdjęcia zbyt nachalnie? Czy nie spodobało jej się to, że skierowałem obiektyw na transwestytę? Nie znając odpowiedzi na te pytania, wycofałem się za uskok budynku, gdzie dźwięki bębna nie były tak dokuczliwe dla rozmowy.
— Miło mi panią poznać.
— Mnie również, ale będzie mi jeszcze bardziej miło, jeśli pójdzie pan ze mną i moją siostrą na prawdziwy pokaz rumby.
— Czy ten nie jest prawdziwy?
— To pokaz inicjowany przez władze miasta dla wszystkich, mieszkańców i turystów. Widzi pan, ilu ich tu jest. Zależy nam, żeby poznał pan prawdziwą szkołę rumby. Tam przychodzą najlepsi. Możemy pana zaprowadzić.
To, że Kubańczycy są bezpośredni, wiedziałem już od czasu, gdy młoda, zgrabna kobieta stanęła przede mną na którejś z ulic starej Hawany i zapytała: dokąd się spieszysz jovencito? (hiszp. młodzieńcze). Cóż, podtekst tamtego spotkania był oczywisty. Podziękowałem wtedy grzecznie, uśmiechając się i tłumacząc, że spieszę się do Muzeum Rewolucji. Chyba bardziej absurdalnego miejsca nie mogłem wtedy na prędce wymyślić.
W Santa Clara jednak stanęła przede mną nie jedna, a dwie kobiety, i to dużo starsze od tamtej, ba, dużo starsze ode mnie. O co tu chodzi? W jakiej jestem rzeczywistości? Może faktycznie chodzi o taniec... Przecież taniec, poza siatkówką i baseballem, to kubański sport narodowy.
— Dobrze, ale gdzie ten klub się znajduje? Santa Clara to dla mnie tylko krótki przystanek — zacząłem się tłumaczyć.
— Zaprowadzimy cię.
Zapanowała forma „tutear” — mówienia per ty. I tak forma oficjalna w ogóle się pojawiła, przyjąłem więc proponowaną formułę. Podobnie było przecież w innych krajach Ameryki Łacińskiej. To element kultury, z którym trzeba się oswoić. Cristina i Alejandra są siostrami. Dobiegają osiemdziesiątki. Są samotne. Jedna nigdy nie wyszła za mąż, druga dwa lata temu została wdową. Dowiaduję się tego wszystkiego w drodze do szkoły tańca. Nie musimy iść daleko. Santa Clara jest małym miastem i wszystko, co ważne, znajduje się w zasięgu ręki.
Wchodzimy na ocieniony dziedziniec. Miejsce przypomina bardziej małą fabrykę niż klub taneczny. Najbardziej zaskakuje metalowa drabina schodząca z poziomu dachu na zaimprowizowany podest, służący za scenę. W jednym ze słabo oświetlonych pomieszczeń umieszczono bufet z napojami. Naprzeciwko, na środku dziedzińca, znalazły się drewniane ławy i prymitywne stoły. Podwórko jest niewidoczne z ulicy i w żaden sposób nieoznakowane. Klub zdaje się wykorzystywać jedynie grupa wtajemniczonych. Być może właśnie sobotnie popołudnia przyjęto jako stały czas spotkań.
Każdy Kubańczyk kocha tańczyć
Ludzie schodzą się powoli. Część osób siedzi na drewnianych ławach, część sączy napój z rumem. Ktoś już najwidoczniej przedawkował alkohol, gdyż kiwa się, mamrocząc coś pod nosem. Czekamy na grupę muzyczną. Stawiam drinka moim partnerkom. Przyjmują ten gest z radością. Mówią coś nawet o kolacji.
— Jak to jest, Cristina, czy Santa Clara jest najważniejsza w rozwoju rumby? Nie słyszałem o waszym klubie, a o Buena Vista Social Club w Hawanie już tak.
— O naszym klubie nikt jeszcze nie nakręcił filmu, dlatego nie słyszałeś. Ale nakręci. Jeszcze za naszego życia. Jesteśmy pewne — śmieją się.
— A muzycznie czym się różnicie?
— Tam wykonywano różne gatunki. Utrzymane wprawdzie w jednym stylu dawnej Hawany, ale różne. U nas gatunek jest jeden. To rumba.
— Jak słyszałem, rumba nie jest jednolita.
— Dobrze słyszałeś. Będziemy grali wersję guaguancó. Może być jeszcze yambú. To się tańczy w parach wolno, a u nas jest sporo starszych osób. Oni nie wytrzymują typowego tempa.
— I tak jestem pod wrażeniem, że starsi tańczą. Ja mam fragment tańca za sobą. Wytrzymałem pod teatrem zaledwie chwilę. Wiem, co to za wysiłek. Może to przez ten klimat…
— Taniec jest w nas. Nie ma Kubańczyka, który nie kocha tańczyć. To przecież nasze życie. Ludzie poprzez taniec wiele wyrażają. Starsi, którzy nie są w stanie tańczyć, przychodzą słuchać. Zwróć uwagę, że rumba to także śpiew. Wokalista opowiada o jakimś wydarzeniu, o ludziach. Ciekawie jest tego posłuchać.
Wejście muzyków przerywa rozmowę. Rozkładają instrumenty. Nie mogę wyjść z podziwu nad różnorodnością grupy. Jedna z kobiet nosi krótkie, chłopięce włosy i ciemne okulary. Druga ma tak jasną karnację, że mogłaby być wzięta za Europejkę z północy. Być może jasność jej skóry wyostrza stojący obok Afrokubańczyk, ubrany zresztą w czarną koszulkę polo. Zaskoczeniem jest nie tylko różnorodność grupy, ale także koordynacja występu. Śpiewają wszyscy i wspólnie akcentują rytm. Wątek melodyczny przenoszony jest z osoby na osobę.
Dziedziniec zapełnia się tańczącymi. Ludzie wiedzą, że pierwsze dźwięki to sygnał do tańca. Pojawiło się już kilkanaście par, w większości osób starszych. Kobiety, mimo dojrzałego wieku, przywdziały odważne stroje. To jedna z zasad rumby. Najbardziej ściąga spojrzenia pani w leginsach, czerwonej bluzce i kozaczkach sięgających kolan. Nie jest wiele młodsza od Cristiny i Alejandry. Ubiór moich towarzyszek jest bardziej dystyngowany. Być może nie planowały przyjścia na tajemniczy dziedziniec, może ten pomysł zrodził się ad hoc.
Próbuję tańczyć z Cristiną. Staram się ruszać biodrami jak Kubańczycy, stawiam krok na całej podeszwie, trzymam równo głowę. Nie wiem jednak, czy wszystko, co robię, ma sens. Cristina dodaje mi odwagi gestami i mimiką. Stymulująca nade wszystko jest sama muzyka. Dochodzę do wniosku, że nawet ktoś, kto nigdy nie tańczył rumby, automatycznie uruchomi swoje ciało. Muzyka dudni w głowie, miesza, wciąga. Zmiany tempa pobudzają wyobraźnię. Gdy zacznie się tańczyć, trudno przerwać. Tancerze czują się jak w narkotycznym transie. Nie porwałem jednak Cristiny. Dopiero się uczę. Daleko mi do wytrawnych kubańskich tancerzy. Właśnie dwaj pojawili się znienacka. To koledzy ze szkolnych lat Cristiny i Alejandry. Chociaż warsztaty rumby bywały miejscem ich spotkań, ostatnio długo się nie widzieli. Rozpoczynają wspólnie kolejny taniec. Panie rzuciły się na partnerów jak nastolatki. Przyjemnie obserwować, jak bardzo są rozemocjonowane.
Żywiołowe guaguancò
Przyjemnie jest też posłuchać wątku melodycznego. Przysiadam na chwilę na ławce. Dochodzę do wniosku, że rumba nie istniałaby bez języka hiszpańskiego. To on scalił wszystkie motywy i ceremonie. Nadał nawet tańcowi właściwą oprawę. Każdy element w rumbie ma sens: język, strój tancerzy, użycie instrumentów, nawet tak prostych jak grzechotka.
Tymczasem od wolnego yambú przechodzimy do guaguancė. Z czeluści pawilonu wyłaniają się młodsi, bardziej żywiołowi tancerze. Pojawia się to, co jest esencją rumby — cielesność. Mężczyzna w tańcu prezentuje swoją partnerkę. Jest nią zauroczony. Chełpi się, puszy jak paw. Chce nią zaimponować. Sam przy tej okazji dużo mówi o sobie. Podkreśla siłę i witalność. Ona dumna idzie za nim. W tańcu wije się jak żmija, kluczy, umyka. On jej coraz bardziej pożąda. Emocje przekazują nie słowami, ale spojrzeniem i gestem. Napięcie między nimi narasta. Ona wiruje jeszcze bardziej. Wie, że mężczyzna jest jej, że go zdobyła, ale jeszcze chce się droczyć. Nie daje niczego po sobie poznać. Rozgląda się, patrzy na innych. Ojej, patrzy też na mnie! I to jak! Przeszywa mnie dreszcz. On czuje się zdradzony od samego spojrzenia. Ale walczy o nią. Chce z nią być. Może ją przekona, żeby pozostała. Łapie za rękę, energicznie przyciąga. Wracają do siebie.
Ostatnie frazy utworu niosą kulminację. Spełnienie jest blisko. Ma być żywiołowe, kubańskie, ekstatyczne. Ojej, co oni robią! Taniec zbliża się do finału. Ruchy miednicą mówią wszystko. Kręci mi się w głowie. Chcę wyjść. Całuję na pożegnanie Cristinę i Alejandrę. Poklepuję po ramieniu ich partnerów — kolegów ze szkoły podstawowej. Wszyscy wydają się być w uniesieniu, ognistym, frenetycznym, nawet jeśli nie tańczyli tego utworu. Mijam leżącego na ławce mężczyznę. Też jest w ekstazie, jednak nie tanecznej, bardziej alkoholowej.
POLECAMY TAKŻE inne reportaże prof. Mirosława Kowalskiego:
Wędrowanie pozostanie: Kuba - historia
Wędrowanie pozostanie: Kuba - przyroda
Wędrowanie pozostanie: Kuba - miasta
Wędrowanie pozostanie: Malta - historia
Wędrowanie pozostanie: Malta - przyroda
Wędrowanie pozostanie: Malta - miasta
Wędrowanie pozostanie: Malta - ludzie
Wędrowanie pozostanie: Mjanma (Birma) - historia
Wędrowanie pozostanie: Mjanma (Birma) - ludzie i przyroda
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: prof. dr hab. n. med. Mirosław Kowalski