Saga żółto-niebiańska [FELIETON Marka Stankiewicza]
Saga żółto-niebiańska [FELIETON Marka Stankiewicza]
Wojna i pokój, niczym dwa małżeństwa, mieszkają obok siebie w tej samej klatce schodowej. Awantury są z pozoru domeną tylko jednego z nich. Dopóki sąsiedzi zamiast tradycyjnego dzwonka nie próbują dobijać się do drzwi rakietami balistycznymi.

Życie w pokoju, a właściwie w świętym spokoju ma wiele zalet. Złudnie utwierdza nas w przekonaniu, że gorące głowy to mogą się wyrzynać gdzieś z dala od nas — w Afganistanie, Libii czy Syrii. Ale nie pod naszym nosem w Mariupolu czy Jaworowie.
24 lutego nad ranem legła w gruzach nasza optyka wojny i pokoju. Panika i strach stały się tak samo dojmujące, jak wystrzały artyleryjskie. Jeszcze dwa miesiące temu zaklinaliśmy się, że do naszego dumnego kraju nie wpuścimy żadnego uchodźcy. Co więcej, zamurujemy wschodnią granicę na całej długości. Wprowadziliśmy na wszelki wypadek stan wyjątkowy, gdyby wścibscy dziennikarze chcieli pokazać światu, jak dzielnie bronimy dostępu do świętego spokoju i własnej wygody.
Tymczasem gniew Wielkiego Brata w ciągu paru dni przywiódł do nas blisko dwa miliony ukraińskich kobiet i dzieci, uciekających przed wojenną pożogą. Ich mężowie i synowie walczą w okopach z bezlitosnymi najeźdźcami o narodowe przetrwanie. Chcą wierzyć, że należą do swej ziemi i coś na niej jest ich właśnie. Agresor z azjatycką furią bombarduje ludzkie domostwa, elektrownie i wodociągi, a nawet transporty ewakuacyjne w nielicznych korytarzach humanitarnych.
Piekące i dręczące wspomnienie rozdrapanych polsko-ukraińskich ran sprzed ponad półwiecza z dnia na dzień zastąpiliśmy przypływem fal żółto-niebieskiej empatii. Świat się dowiedział, że wcale w swej masie nie jesteśmy tacy zapalczywi jak nasi przywódcy. Pilnie dotychczas strzeżona granica z Ukrainą praktycznie przestała istnieć. Nasi sąsiedzi nie muszą już stać w ogonku do polskiego konsulatu z wnioskiem po trzymiesięczną wizę i zwitkiem dolarów na wszelki wypadek.
Zdrowie, edukacja, żłobki i przedszkola oraz legalna praca stanęły dla Ukraińców otworem. Oczywiście, wikt i opierunek dla nich przyjęły na siebie spontanicznie tysiące polskich rodzin. Nawet w czasowej perspektywie trudnej do przewidzenia. Postanowiliśmy więc po chrześcijańsku podzielić się tym, czego nam na co dzień dramatycznie brakuje. A czego z pewnością nam nie przybędzie z biegiem kolejnych miesięcy i lat. Ci ludzie dali z siebie już wszystko — mieszkania, domy, pieniądze, cierpliwość i serca... Ale nie udźwigną wszystkiego. To musi zrobić państwo.
Tymczasem rząd, jak zwykle nie bez oznak kozietulszczyzny, przypisuje sobie większość zasług. Nie czas teraz na oklaski i akty strzeliste o potrzebie jedności, lecz na fakty, konkrety i czerpanie z doświadczenia organizacji pozarządowych, aby jak najsprawniej ogarnąć kryzys humanitarny i nie wywrócić przy okazji polskiej gospodarki. Doświadczenie szwedzkie dowodzi, że przyjęcie uchodźców to skomplikowany i kosztowny proces, rozłożony na wiele lat. Tylko w pierwszym roku koszt ten wynosi 14 tys. euro na osobę — głównie w postaci świadczeń rzeczowych i finansowych.
System ochrony zdrowia sypie się na naszych oczach. Państwowa służba zdrowia — niezależnie od tego, która partia jest akurat przy władzy — wciąż pozostaje li tylko rządowym popychadłem i ubogim krewnym, a takiemu należą się co najwyżej resztki z pańskiego stołu. O degrengoladzie polskiej służby zdrowia nie warto nawet przypominać. Konia z rzędem temu, komu teraz uda się sprostać wymaganiom rodaków i ich braci ze Wschodu. Specustawy, najszczersze deklaracje i zaklęcia, nie przywrócą z głowy na nogi toczonego niemocą systemu ochrony zdrowia.
Galopująca inflacja, załamanie energetyczne i pogłębiający się kryzys kadrowy to nie jest ten biały kitel szyty na miarę potrzeb obojga narodów. Ukraińskie lekarki, pielęgniarki i położne, jeśli już rzucą się w wir szpitalnych dyżurów, pracy w pociągach sanitarnych, tzw. hubach humanitarnych, ewentualnych szpitalach polowych czy tymczasowych, to muszą znaleźć bezpieczne schronienie dla swych pociech w żłobkach, przedszkolach i szkolnych świetlicach. Nie ulega wątpliwości, że medycy z Ukrainy, by mogli leczyć polskich pacjentów, na pewno powinni posiadać niezbędną do tego znajomość języka polskiego. Obawiam się, czy efekt tej nagłej rewolucji kadrowej będzie pomyślny.
Nie zapominajmy, że los nam funduje nową minę epidemiczną. Polskę szturmuje bowiem dwumilionowa populacja, zaszczepiona w porywach w jednej trzeciej według odmiennego kalendarza szczepień. Potrzebna jest pilna akcja edukacyjna z napisaną przystępnym językiem informacją w pigułce i badania przesiewowe naszych ukraińskich gości, zabezpieczenie ich przed COVID-19, bo zostaną z nami na pewno na dłużej, a my musimy już myśleć o jesiennej fali zachorowań.
Nawet na tym wojennym poletku każdy nadal sobie rzepkę skrobie. Minister zdrowia błaga o każde ręce lekarskie na pokładzie, zadufani luminarze medycyny znowu przejmują się rzekomym obniżeniem jakości wykształcenia lekarzy ze Wschodu, a premier z marsową miną punktuje opozycję i wypomina jej brak wyrozumiałości. Zaś opozycja odsądza od czci swych politycznych rywali za próbę zagwarantowania funkcjonariuszom publicznym bezkarności za złamanie dyscypliny finansów publicznych i złe gospodarowanie pieniędzmi.
Jak więc się ustrzec, aby nasz kraj o wielowiekowej tradycji wolnościowej i tolerancji wyznaniowej, w imię przewrotnie rozumianej normalności, nie stał się klasycznym domem wariatów, gdzie to wszystko, co w istocie dramatyczne, tu jest tylko operetkowe. I w dodatku kieruje się „węchem i siódmym zmysłem, gdzie wszyscy niby boją się czegoś nienazwanego, nikt natomiast nie boi się oszukiwać” — o czym przed pół wiekiem ostrzegał Stefan Kisielewski.
Bądźmy z Ukrainą, ale martwmy się również o Polskę.
Слава Героям України
Źródło: Puls Medycyny
Wojna i pokój, niczym dwa małżeństwa, mieszkają obok siebie w tej samej klatce schodowej. Awantury są z pozoru domeną tylko jednego z nich. Dopóki sąsiedzi zamiast tradycyjnego dzwonka nie próbują dobijać się do drzwi rakietami balistycznymi.
iStock
Dostęp do tego i wielu innych artykułów otrzymasz posiadając subskrypcję Pulsu Medycyny
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach
- Papierowe wydanie „Pulsu Medycyny” (co dwa tygodnie) i dodatku „Pulsu Farmacji” (raz w miesiącu)
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach