Prof. Jerzy Szaflik: Miniaturyzacja spowodowała rewolucję w okulistyce, w której brałem udział
Prof. Jerzy Szaflik: Miniaturyzacja spowodowała rewolucję w okulistyce, w której brałem udział
Którego pacjenta nie zapomni? Kim zostałby, jeśli nie lekarzem? Dlaczego rutyna może zgubić medyka? — na standardowe pytania z naszego cyklu „Wywiad lekarski” odpowiada prof. dr hab. n. med. Jerzy Szaflik.
Wyjątkowy dyżur…

To będzie dłuższa opowieść. Przygodę z okulistyką i praktyczną medycyną zaczynałem w Klinice Okulistyki w Katowicach, gdzie początkujących asystentów chętnie angażowano w dyżury. Podczas popołudniowego dyżuru polecono mi, bym jednego z pacjentów przekazał na psychiatrię. Przypadek był nietypowy: chory nagle zgłosił, że nie widzi na jedno oko. Tyle, że w badaniu okulistycznym nie stwierdziliśmy niczego, co uzasadniałoby nagłe oślepnięcie, a pacjent był splątany, mówił dziwne rzeczy. Starsi koledzy i szefowie uznali, że najlepiej będzie, jeżeli wypowie się jeszcze neurolog i psychiatra z innego szpitala. Transport miał odbyć się karetką, jednak jako młody i bardzo ambitny okulista postanowiłem jeszcze sam zbadać chorego.
Zacząłem od wywiadu. Pacjent używał śląskiej gwary i wciąż powtarzał, że mam zawiadomić Franka. Dopytałem, o kogo chodzi i usłyszałem: „Zadzwoń chopie do Franka, to najważniejszy ober!”. „Ober” po śląsku znaczy „szef”. Zacząłem dopytywać o kogo chodzi i wywnioskowałem, że mowa o prof. Franciszku Kokocie, który już wtedy był młodą gwiazdą polskiej medycyny. Pacjent potwierdził, że trop jest dobry. Spytałem, skąd panowie się znają i usłyszałem, że studiowali razem. Przyznam, że miałem wątpliwości, czy to wszystko prawda.
Była godz. 19, za oknem zmrok, ale wziąłem spis telefonów i nim dobrze to przemyślałem, znalazłem numer do prof. Kokota, który kierował w tym szpitalu Kliniką Nefrologii. Wykręciłem numer i po kilku sygnałach usłyszałam: „Kokot, słucham?”. Przedstawiłem sprawę, podałem dane pacjenta, a profesor potwierdził, że to faktycznie jego kolega ze studiów i że przyjdzie go zobaczyć. Tak się stało.
Panowie rozmawiali między sobą czystą i piękną śląską gwarą. Profesor polecił, by pacjent się rozebrał i zaczął go dokładnie oglądać: sprawdza włosy, uszy, wszystkie węzły, całe ciało, w końcu doszedł do kostek i mówi: „Zeflik, a coś tu mosz”. Pacjent przyznał, że jakiś czas temu się skaleczył. Badanie się zakończyło, profesor przeprosił pacjenta i wyszliśmy na zewnątrz. Usłyszałem, że podejrzewa sepsę i zabiera pacjenta do siebie na oddział, ale zaprasza mnie tam kolejnego dnia, by dalej leczyć chorego wspólnie.
Gdy profesor wyszedł, pobiegłem do książki i zacząłem sprawdzać, czy w sepsie może wystąpić ślepota jednostronna. Jak się okazało nie jest to wcale rzadkie, co więcej, może być jedynym uchwytnym objawem posocznicy. Pacjent miał z tego powodu zaawansowane zmiany mózgowe, stan zapalny nerwu wzrokowego po jednej stronie, który spowodował ślepotę, ale jeszcze był na tyle wczesny, że nie powodował zmian we wnętrzu oka. Ale na drugi dzień obrzęk tarczy już był obecny. Od tamtego czasu uważałem prof. Franciszka Kokota za geniusza medycyny.
Pacjent, którego nie zapomnę…
Byłem wtedy lekarzem po doktoracie, miałem dyżur i bodajże w niedzielę wieczorem karetka przywiozła pacjenta, który miał wbitą do oczodołu śrubę o grubości ok. 12 milimetrów, a długości 20 cm! Metal tkwił w oczodole głęboko, oko było wybite. Zaskakujące było to, że ten pacjent, mimo tak poważnego urazu i potwornego bólu, stał na własnych nogach, rozmawiał ze mną prawie normalnie, choć był w szoku. Opowiedział, że w piwnicy domu konstruował pistolet na sprężynę i gdy ją naciągał, to się urwała i uderzyła go w oko. Była noc, ściągnąłem anestezjologa, operowaliśmy od razu. Dla mnie było niepojęte, jak przy tak potwornym urazie twarzowo-mózgowym i potwornym bólu, jaki musiał odczuwać, pacjent mógł funkcjonować, rozmawiać, zachowywać się w miarę normalnie.
Okazało się, że trzpień zniszczył mu gałkę oczną, złamał oczodół i wbił się do dolnej przestrzeni mózgu. Trudno było powiedzieć, co uszkodził, ponieważ w tamtych czasach mogliśmy zrobić tylko rentgen. W znieczuleniu ogólnym próbowaliśmy wyjąć tę śrubę, co okazało się niemożliwe. Konieczna była natychmiastowa pomoc neurochirurga. Przyjechał doktor Tadeusz Wencel, który wtedy na Śląsku tworzył Katedrę i Klinikę Neurochirurgii. Zaproponował, bym delikatnie kręcił tym trzpieniem. Tak zrobiłem i okazało się, że na końcu była nakrętka, ale szczęśliwie udało się całość wyjąć. Zaopatrzyliśmy pacjenta wstępnie i przekazaliśmy w ręce neurochirurgów.
Chorego udało się uratować. To był student politechniki, który potem przez kilka lat przychodził do mnie na kontrole. Plastycznie poprawiliśmy mu uszkodzony oczodół i powiekę, żeby dało się nosić protezę. Dlaczego nigdy nie zapomnę właśnie tego chorego? Z jednej strony niepojęte dla mnie było, że przy tak potwornym urazie mógł on się w miarę normalnie zachowywać. Z drugiej strony, widziałem różne urazy twarzy, także podobne, ale nigdy tak dramatycznego.
Najtrudniejszy egzamin na studiach…
To był egzamin z psychiatrii. Studiowałem na Śląsku i żeby zdać ten przedmiot, trzeba było pojechać z Zabrza Rokitnicy, gdzie była akademia, do Lublińca. Nie byłoby to dużym problemem, gdyby nie fakt, że nasz profesor psychiatrii (jego nazwisko zachowam dla siebie), miał zwyczaj, by egzamin zaczynał się o… 6 rano. I żeby zdążyć, trzeba było jechać autobusem nocnym o godz. 2, który na miejsce docierał tuż przed 5 rano. W umówionym dniu stawiliśmy się w klinice. Rozmowa, przyznam, była dziwna. Zaczęła się od pytania: „po co przyjechaliśmy, bo profesor nie ma czasu”. W końcu jednak do egzaminu doszło.
Zdawało się dwójkami. Towarzyszył mi starszy kolega o dosyć charakterystycznym wyglądzie: był niewysoki, łysy. Profesor spojrzał na niego i mówi: „Pan to mi wygląda na handlarza obcą walutą”. Na co mój kolega z humorem odpowiedział: „Panie profesorze, każda waluta jest mi obca”. Po takiej wstępnej wymianie zdań usłyszeliśmy po dwa pytania, na które odpowiedzieliśmy dość płynnie. Profesor wysłuchał i oznajmił, że nie ma czasu na wpisanie ocen, bo się spieszy i wraca do pacjentów. Po czym wyszedł, a my zostaliśmy w gabinecie kompletnie oniemiali. Po chwili weszła sekretarka, poprosiła o indeksy i doradziła powrót koło południa. Poszliśmy na śniadanie do pobliskiego GS-u, a zwyczaj był wtedy taki, że śniadanie serwowano z napojami, więc po posiłku nabraliśmy nieco odwagi. O umówionej godzinie zgłosiliśmy się po indeksy, w których figurowały „tróje”.
Gdybym nie był lekarzem…
Zastanawiałem się nad tym pytaniem i nie mogę sobie wyobrazić, jak mógłbym funkcjonować, nie będąc lekarzem! Zaczynałem medycynę z myślą, że będę neurochirurgiem. Nie zostałem nim, dlatego że wcześniej trzeba było zrobić specjalizację z neurologii. Rozpocząłem nawet kształcenie specjalizacyjne w tym kierunku, ale po miesięcznym pobycie na oddziale neurologii przeraziła mnie własna niemoc: efekty pracy neurologów były w tamtych czasach właściwie niedostrzegalne. Cała klinika była pod wrażeniem, bo pacjent zaczął ruszać dwoma palcami. Wszyscy świetnie wiedzieli, dlaczego chory nie widzi, dlaczego ma ograniczenia, ale nie mogli mu pomóc. Dla świeżo upieczonego adepta kierunku lekarskiego, który chciał zmienić życie chorych na lepsze, to był ciężar nie do udźwignięcia. Dlatego zrezygnowałem z neurologii i tym samym z neurochirurgii. Trafiłem na okulistykę, którą interesowałem się również w czasie studiów i uważam, że to był najlepszy wybór.
Natomiast gdy byłem uczniem szkoły średniej, to miałem dwa pomysły na życie. Jeden to była archeologia (nie wiem, skąd mi się to wzięło), a drugi — astronomia. Dzisiaj myślę, że w żadnym z tych zawodów bym się nie sprawdził. Natomiast gdybym dziś musiał wybierać zajęcie inne niż medycyna, którą traktuję jako najlepszy wybór mojego życia, to pewnie zostałbym leśniczym.
Osoba, która inspiruje mnie najbardziej…
To profesor Tadeusz Tołłoczko, wybitny chirurg. Był pierwszym lekarzem w Polsce, który wykonał operację u chorego z pierwotną nadczynnością przytarczyc. Kierowana przez niego klinika była pierwszą w Polsce, która wprowadziła do praktyki klinicznej zabiegi transplantacji nerek. Prof. Tołłoczko jest także twórcą standardów w zakresie przeciwdziałania i zwalczania zakażeń chirurgicznych. Poznałem go, gdy przyjechałem do Warszawy. Już wtedy mi imponował, był rektorem Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Odbyliśmy rozmowę, która zapoczątkowała wieloletnią znajomość. Do dziś mamy kontakt i teraz mogę powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi. Prof. Tołłoczko to człowiek wybitny, erudyta, wspaniały naukowiec. Pamiętam, że miał takie powiedzenie, które mi się bardzo spodobało: „Nie jest ważne, czy kot jest biały, czy czarny, ale ważne jest, żeby łapał myszy”.
Święty Graal medycyny to…
Wydaje mi się, że dla okulistyki takim świętym Graalem jest miniaturyzacja i sztuczna inteligencja. Sztuczna inteligencja będzie przełomem dla całej medycyny, natomiast miniaturyzacja spowodowała rewolucję w okulistyce, w której brałem udział. Nie każdemu jest pisane, żeby znaleźć się w sytuacji, gdy jakościowo zmienia się cała dyscyplina. W latach, gdy zaczynałem swoją przygodę z okulistyką, tworzyła się w Polsce mikrochirurgia, czyli operacje z udziałem mikroskopu. Od tego czasu w sposób istotny zaczęło dochodzić do miniaturyzowania sprzętu, zmiany technik i instrumentów, co przekładało się na zupełnie nową jakość okulistyki.
Mówiąc najprościej: oko jest po prostu małe, a wykonuje się w jego wnętrzu bardzo wiele różnych interwencji. Przed erą nowoczesnej okulistyki można było uzyskać maksymalnie 5-krotne powiększenie pola operacyjnego z pomocą lupek. Mikroskop pozwala na powiększenie obrazu do 40 razy! Najczęściej korzystamy z powiększenia 10 do 12 razy. To jest zupełnie nowa jakość. Stosując technikę makroskopową, można założyć precyzyjnie 40 szwów na oko albo zszyć czy rozdzielić jakieś tkanki, usunąć kawałek gałki, np. guz czy zmianę. To są tak mikroskopijne ilości, że tylko z pomocą mikroskopu można tego dokonać.
Jeżeli chodzi o sztuczną inteligencję, to w tej chwili z zespołem współpracowników wykorzystujemy ją w badaniach przesiewowych w kierunku jaskry. Jestem przekonany, że rozwiązania z użyciem AI staną się wkrótce jednym z bardziej istotnych elementów naszej diagnostyki.
Przełomowy moment w karierze…
Lata 70. ubiegłego wieku. Początki mojej pracy. To był czas, gdy mieliśmy w klinice wyjątkowe możliwości nauki i rozwoju. Korzystałem z tego, rozwijałem się szybko i bardzo spontanicznie. Potem przyszedł okres siermiężnych lat 80. i ogromna stagnacja, poczucie beznadziejności. Później karta znów się odwróciła, gdyż sam koniec lat 80. był dla mnie autentycznym przełomem. Wtedy zacząłem tworzyć oddział kliniczny w nowo wybudowanym, jak na tamte czasy bardzo luksusowym szpitalu w Sosnowcu. I prosto stamtąd przyszedłem do Warszawy, gdzie udało mi się współtworzyć budynek okulistycznego szpitala klinicznego, budować zespół, realizować różne, w moim przekonaniu, ambitne zadania.
Lata 90. były przełomowe dla całej Polski. Dla mnie ten czas zbiegł się z pewnymi osobistymi sukcesami, które ja i moi współpracownicy zaczęliśmy osiągać — doskonaliliśmy techniki mikrochirurgiczne, techniki przeszczepów rogówki, w tym małe przeszczepy rąbkowe. Wszczepialiśmy soczewki wewnątrzgałkowe o różnych modelach, w tym własny model soczewki dyskowej. Wprowadziliśmy do polskiej okulistyki nowe zabiegi w chirurgii jaskry. Stworzyliśmy też pierwszy w Polsce publiczny bank tkanek oka.
Gdy jestem pacjentem…
Po uzyskaniu przekonania o kompetencji tego, kto mnie leczy, staję się ślepym wykonawcą jego poleceń.
W uprawianiu zawodu lekarza najbardziej przeszkadza...
W moim przekonaniu najbardziej przeszkadza rutyna. Powoduje, że wpadamy w pewne nadmierne samozadowolenie, które sprzyja myśleniu według schematu: „Nauczyłem się, to jest najlepsze, nie potrzebuję zmian, wszystko nowe jest gorsze, a na pewno trudniejsze. Po co to zmieniać?”. To zgubne podejście, dlatego trzeba umieć odcinać się od tej rutyny.
Gdy nie pracuję...
Przez całe życie, gdy nie pracowałem, starałem się zwiedzać świat. Zacząłem podróżniczą pasję realizować na studiach, a wtedy to nie było takie proste. Niemniej każdego roku gdzieś wyjeżdżałem, raz bliżej, raz dalej. To mi zostało do dzisiaj. Cieszę się bardzo, że tuż przed pandemią udało mi się zrealizować wyjazd, który planowałem od dawna. Byliśmy z żoną w Argentynie, gdzie spędziliśmy trzy tygodnie. Następnym kierunkiem naszego wyjazdu będzie Norwegia.
Prof. dr hab. n. med. Jerzy Szaflik jest jednym z prekursorów polskiej mikrochirurgii okulistycznej. W swojej praktyce wykonał ponad dwadzieścia tysięcy operacji i zabiegów ratujących pacjentów przed życiem w ciemnościach. Inicjator powstania i organizator Banku Tkanek Oka w Warszawie.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Rozmawiała Ewa Kurzyńska
Którego pacjenta nie zapomni? Kim zostałby, jeśli nie lekarzem? Dlaczego rutyna może zgubić medyka? — na standardowe pytania z naszego cyklu „Wywiad lekarski” odpowiada prof. dr hab. n. med. Jerzy Szaflik.
Wyjątkowy dyżur…
Dostęp do tego i wielu innych artykułów otrzymasz posiadając subskrypcję Pulsu Medycyny
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach
- Papierowe wydanie „Pulsu Medycyny” (co dwa tygodnie) i dodatku „Pulsu Farmacji” (raz w miesiącu)
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach