Powraca dyskusja o łączeniu pracy w publicznej i prywatnej ochronie zdrowia
Powraca dyskusja o łączeniu pracy w publicznej i prywatnej ochronie zdrowia
Gdzie ma pracować lekarz, a gdzie nie? Odpowiadam: gdzie tylko sobie zażyczy, gdzie go potrzebują i będą szanować. Znowu w publicystyce powraca dylemat łączenia stanowisk w publicznej ochronie zdrowia oraz w prywatnych szpitalach i pracowniach diagnostycznych.
Ojcem chrzestnym tej nieszczęsnej fuzji pracy w państwowej ochronie zdrowia i prywatnych gabinetach ordynatorsko-profesorskich, a także cichego przyzwolenia na przyjmowanie tzw. dowodów wdzięczności dla reszty lekarskiego pospólstwa był sowiecki aparatczyk i wicepremier stalinowskiego reżimu Hilary Minc. Potem wtórował mu sam Władysław Gomułka. Ówcześni luminarze medycyny, wytypowani i wspierani przez reżim, mogli udzielać informacji o stanie zdrowia swoich szpitalnych podopiecznych z dala od szpitali i klinik w swoich willach lub apartamentach, zwanych szumnie gabinetami.

Nie miało to nic wspólnego z dzisiejszymi indywidualnymi praktykami lekarskimi, które podlegają nadzorowi okręgowych izb lekarskich i urzędów skarbowych. Przypominam, że wówczas nie było ani CBA i ich dzielnych sygnalistów, ani wolnych mediów, ani policyjnych prowokacji, ani portali internetowych. A więc ten zaprogramowany na wieki przez reżim proceder raczej się umacniał w społecznej świadomości pacjentów i lekarzy, niż zyskiwał szansę przedostania się do rzetelnej debaty publicznej.
Po prostu istotą tamtego systemu, chorego z definicji, było to, żeby lekarze zarabiali bardzo mało w stosunku do umiejętności i roli, jaką odgrywają w społeczeństwie. A znacznie więcej dostępu do dóbr doczesnych mieli ludzie, których rola w społeczeństwie była dalece mniej ważna. Dziś również spin doktorzy starają się dobrać do lekarzy, aby przerzucić na nich winę za nieudolność i niekompetencję władzy.
Na razie, zgodnie z ustawą o działalności leczniczej, lekarze mogą wykonywać swój zawód w formie jednoosobowej działalności gospodarczej, spółki cywilnej, spółki jawnej albo spółki partnerskiej jako grupowej praktyki lekarskiej. Niezależnie od tego, nadal popularne jest zatrudnianie lekarzy na podstawie umów o pracę i umów cywilnoprawnych.
I znów — ni stąd, ni zowąd — dyskusja o łączeniu stanowisk powraca kuchennymi drzwiami. Ciekawe tylko, kto i komu te drzwi uchyla. Nie podejrzewam o to resortu ani NFZ, bowiem utraciłyby bezpowrotnie to, co dla nich najcenniejsze: święty spokój z obsadą dyżurową, szczególnie w szpitalach powiatowych. Dyrekcji szpitali też raczej nie. Lekarski prestiż z każdą nową awanturą oddala się od szpitalnych molochów, niepewnych swojej przyszłości z uwagi na niebotyczne zobowiązania finansowe i partyjniackie uwikłania. Posada starszego asystenta na oddziale szpitalnym już dawno przestała nobilitować. Dawniej dumny ordynator to dziś tylko kierownik oddziału i pierwszy lepszy chłopiec do bicia przez rady powiatu. Chyba że swoje pięć minut mają teraz jak zwykle rzekomo bezinteresowni zawistnicy, dla których slogan „zasady to więcej niż posady” sprawdza się tylko do czasu, kiedy tych posad nie obejmą. Ale tak właśnie bywa, gdy odwaga tanieje i zaczyna kroczyć przed rozwagą.
Tymczasem gwałtowny rozwój fantastycznie wyposażonego w nowe technologie sektora prywatnego w ochronie zdrowia, niczym gąbka, wciąga do siebie najlepszych specjalistów. Znam już niejednego specjalistę, który po rezydenturze odrzuca ofertę stałego zatrudnienia na oddziale szpitalnym. W poniedziałki w ramach kontraktu konsultuje w szpitalu powiatowym, we wtorek w prywatnej „sieciówce”, w środę operuje tam, gdzie go aktualnie potrzebują, we czwartki wykłada w niepublicznej wyższej szkole dla pielęgniarek, w piątki lub soboty łaskawie przyjmuje propozycję dyżuru za 150 złotych za godzinę. Ale znam również takich lekarskich seniorów, którzy gotowi są codziennie przychodzić do szpitala za 1/10 dotychczasowego wynagrodzenia, byle tylko zachować sobie do niego dostęp. Wnioski zostawiam wnikliwym czytelnikom.
Nie wierzę, aby zakaz łączenia pracy w prywatnej i publicznej ochronie zdrowia mógł być skutecznym zaczynem do rzeczywistej naprawy publicznego lecznictwa. Idąc tym torem rozumowania, nauczyciele powinni zdecydować, czy chcą pracować w szkołach publicznych, prywatnych, czy tylko udzielać korepetycji. Gdyby to było taką straszną zgryzotą dla pacjentów, dawno by wymusili na politykach, by ci zrobili z tym porządek. Tylko zanim by to się stało, musieliby rozstrzygnąć dwa dylematy: gdzie w przestrzeni płatnika społecznego znaleźć na tyle duże pieniądze, które zaspokoiłyby ambicje finansowe lekarzy pracujących tylko w sektorze publicznym? I wreszcie: gdzie znaleźć zastępy nowych lekarzy, zdziesiątkowanych w wyniku tej swoistej schizmy.
A co na to sami lekarze? Rozwarstwienie i rozstrzelenie opinii jest tam ogromne. Nie tylko wynagrodzenie, ale również bezpieczeństwo socjalne, perspektywa rozwoju zawodowego, wyposażenie w sprzęt medyczny, konieczność pełnienia dyżurów, atmosfera w miejscu pracy i satysfakcja z pełnionej pracy — to byłyby drogowskazy do podjęcia przez nich decyzji. Nie ma więc mowy o jednomyślności. Naczelna Izba Lekarska przeprowadza aktualnie anonimowy sondaż wśród lekarzy dotyczący obowiązku wyboru pomiędzy sektorami. Wyniki poznamy już niebawem.
Na mówienie o przestawieniu polskiej ochrony zdrowia z głowy na nogi wylano już tony atramentu i farby drukarskiej. Szkoda tylko, że to jak grochem o ścianę! Pomysły, zaczepki i piętrowe aluzje to jedno, a dziarskie stąpanie po ziemi to drugie. Osobiście nie jestem entuzjastą gadania po próżnicy.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Marek Stankiewicz, stankiewicz@hipokrates.org
Gdzie ma pracować lekarz, a gdzie nie? Odpowiadam: gdzie tylko sobie zażyczy, gdzie go potrzebują i będą szanować. Znowu w publicystyce powraca dylemat łączenia stanowisk w publicznej ochronie zdrowia oraz w prywatnych szpitalach i pracowniach diagnostycznych.
Ojcem chrzestnym tej nieszczęsnej fuzji pracy w państwowej ochronie zdrowia i prywatnych gabinetach ordynatorsko-profesorskich, a także cichego przyzwolenia na przyjmowanie tzw. dowodów wdzięczności dla reszty lekarskiego pospólstwa był sowiecki aparatczyk i wicepremier stalinowskiego reżimu Hilary Minc. Potem wtórował mu sam Władysław Gomułka. Ówcześni luminarze medycyny, wytypowani i wspierani przez reżim, mogli udzielać informacji o stanie zdrowia swoich szpitalnych podopiecznych z dala od szpitali i klinik w swoich willach lub apartamentach, zwanych szumnie gabinetami.
Dostęp do tego i wielu innych artykułów otrzymasz posiadając subskrypcję Pulsu Medycyny
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach
- Papierowe wydanie „Pulsu Medycyny” (co dwa tygodnie) i dodatku „Pulsu Farmacji” (raz w miesiącu)
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach