Polscy dermatolodzy nie muszą mieć kompleksów
Polscy dermatolodzy nie muszą mieć kompleksów
O prestiżowej organizacji American Dermatological Association i zasadach przyjmowania jej nowych członków oraz o kondycji i problemach polskiej dermatologii rozmawiamy z prof. dr hab. n. med. Lidią Rudnicką.
Została pani przyjęta do elitarnego grona członków American Dermatological Association (ADA). To ogromne wyróżnienie. Jak wyglądał proces akceptacji?

Rzeczywiście ADA jest prestiżową organizacją. Niektórzy jej członkowie mówią nawet, że przyjęcie do jej grona to największe wyróżnienie w dermatologii. Można powiedzieć, że jest to elitarne stowarzyszenie, którego członkowie dbają o utrzymanie jego hermetyczności. Obowiązujący tam dress code ma podkreślać wyjątkowy charakter organizacji i jej spotkań. Podobnie jak w innych stowarzyszeniach amerykańskich, wysokie donacje i znaczący udział w aukcjach na rzecz ADA są nie tylko mile widziane, ale nawet oczekiwane. Tym bardziej, że ADA i jej konferencje oraz spotkania nie są wspierane przez firmy farmaceutyczne.
Do organizacji należy ok. 300 dermatologów, w tym 100 spoza USA. Kiedyś do ADA należała prof. Stefania Jabłońska, teraz nie mam wiedzy, aby ktoś z Polaków był członkiem tej organizacji. Procedura przyjmowania na jej członka jest faktycznie skomplikowana i większość kandydatów jest odrzucana na pierwszym etapie. Kandydat musi mieć osobę zapraszającą, która jest uznanym, wieloletnim członkiem ADA. Kandydaturę ocenia zespół do spraw nowych członków. Jeśli wyniki głosowania są pozytywne, sprawa jest przekazywana do zarządu głównego organizacji. Jeśli i tu głosowanie jest pomyślne, kandydat jest zapraszany na spotkanie ADA, prezentowany wszystkim jej członkom przez osobę zapraszającą i wygłasza wykład. W ostatnim etapie głosują wszyscy członkowie ADA. Podczas pierwszego spotkania nosi się duży zielony identyfikator z napisem „New Member”. Gdy przez pomyłkę recepcji założyłam biały identyfikator, zostało to negatywnie skomentowane.
Czy pewne aspekty działalności ADA można by przenieść na polski grunt?
Myślę, że taka organizacja, jak ADA, w Polsce się nie sprawdzi. Mam natomiast pomysł na zorganizowanie konferencji, która na razie ma roboczą nazwę anglojęzyczną „Dermatology Executive Forum” i będzie dedykowana osobom zajmującym się zarządzaniem w dermatologii. Podobnie jak to robi ADA, będziemy chcieli zaprosić najwybitniejszych ekspertów z różnych specjalności medycznych, ale też poruszać aspekty społeczne związane z chorobami skóry i problemy zarządzania w dermatologii i wenerologii.
Czy ADA ma wpływ na dermatologię w Europie i Polsce?
ADA jest założycielem Amerykańskiej Akademii Dermatologii, która zrzesza ponad 20 000 dermatologów z całego świata i kilku innych prestiżowych organizacji dermatologicznych. Jest organizacją o potężnym znaczeniu. Tam są podejmowane decyzje organizacyjne, personalne i strategiczne, ale też jest to miejsce wielu rozmów i spotkań nieformalnych. Myślę, że w większym stopniu ADA wpływa na dermatologię amerykańską niż europejską.
Jak polska dermatologia wypada na tle innych krajów?
Mamy doskonałych dermatologów, bardzo solidny system ich szkolenia, znamy nowoczesne techniki diagnostyczne i mamy dostęp do najnowocześniejszych metod leczenia. Gdy wyjeżdżamy za granicę, nie musimy mieć kompleksów. Często widzimy, że koledzy z innych krajów mogliby się od nas uczyć.
Oczywiście, wolelibyśmy mieć szybszy dostęp do nowoczesnych leków refundowanych. Chcielibyśmy, aby wynagrodzenia, szczególnie rezydentów i lekarzy pracujących w publicznej ochronie zdrowia, były wyższe, a udział w konferencjach międzynarodowych był dla nas mniej kosztowny. Obecnie polski lekarz, który chce uczestniczyć w konferencji europejskiej, musi wydać swoje dwie miesięczne pensje, podczas gdy jego kolega, np. z Niemiec, wydaje na to równowartość weekendowego dyżuru. Niskie wynagrodzenia w publicznej ochronie zdrowia i łatwa możliwość wykonywania zawodu dermatologa w sektorze prywatnym powodują, że bardzo trudno jest zatrzymać najlepszych specjalistów w szpitalach.
Co się zmieniło w ostatnich latach? Na pewno to, że jesteśmy jako Polacy dużo lepiej postrzegani na świecie. Nasze publikacje nie są odrzucane przez najbardziej prestiżowe czasopisma — po jednym spojrzeniu na miejsce zamieszkania autora. Uważam, że mamy teraz porównywalne szanse z dermatologami większości państw europejskich.
Jakie są obecnie największe problemy polskiej dermatologii i jak stara się pani, jako prezes Polskiego Towarzystwa Dermatologicznego, z nimi walczyć?
Dla mnie ważniejsze od walki jest załatwianie istotnych spraw i szukanie kompromisów. A największym problemem są wyrastające jak grzyby po deszczu nieprofesjonalne gabinety, udzielające pseudoprofesjonalnych usług z zakresu dermatologii. Pracują w nich osoby bez wykształcenia medycznego, wykonujące zabiegi dermatologii estetycznej, tzw. trycholodzy, podolodzy i inni oszuści, udający, że udzielają świadczeń medycznych.
Trafiają do nas osoby oszpecone nieudanymi zabiegami, np. pacjentki z przerzutami raka do skóry głowy, u których trycholodzy „zdiagnozowali” banalne wypadanie włosów i „leczyli” kosmetykami, lub pacjenci z rakiem aparatu paznokciowego, leczeni przez podologów naświetlaniami. Wielokrotnie interweniowałam w tej sprawie u ministra zdrowia. Teraz przygotowujemy projekt ustawy, który ma to zmienić. Diagnozowanie i leczenie chorób oraz świadczenie usług medycznych musi być wykonywane przez osoby, które mają wykształcenie medyczne.
Czy w Polsce jest wystarczająca liczba dermatologów?
Tak. W przeliczeniu na 100 000 mieszkańców jest u nas więcej dermatologów niż w większości krajów na świecie. Więcej jest tylko w Grecji. Długi okres oczekiwania na wizytę wynika z błędów systemu ochrony zdrowia w Polsce. Ale duża liczba dermatologów ma też istotne zalety. Dzięki temu jest możliwa bardziej sprofesjonalizowana opieka nad pacjentami z przewlekłymi chorobami skóry. W Polsce tymi chorymi opiekuje się dermatolog. W wielu krajach dermatolog pełni funkcję doraźnego konsultanta, a pacjent pozostaje pod opieką swojego lekarza rodzinnego, który przecież nie może być ekspertem w leczeniu każdej przewlekłej choroby skóry.
Czy jest pani za utrzymaniem skierowań do dermatologów?
Byłam przeciwnikiem wprowadzenia skierowań. Uważałam, że liczba pacjentów, którzy trafią ze swoim problemem dermatologicznym do specjalisty, spadnie. Obserwacje moje i moich kolegów wskazują, że liczba pacjentów się nie zmniejszyła. Przeciwnie, stale rośnie. Tak więc wydaje się, że skierowania utrudniły pacjentom drogę do dermatologa, ale jej nie zamknęły. Należy jednak podkreślić, że ten przepis wygenerował sytuację absurdalną. Zapisy ustawowe wskazują, że do dermatologa jest potrzebne skierowanie, a do wenerologa nie. Tymczasem wszyscy jesteśmy dermatologami-wenerologami. Ten przepis jest bardzo różnie interpretowany, ale najczęściej do dermatologa-wenerologa pacjenci bez skierowania po prostu nie są zapisywani w obawie, że kontrola NFZ inaczej zinterpretuje przepis niż przychodnia.
Jaka jest dostępność terapii biologicznych w chorobach skóry w Polsce?
W łuszczycy refundowane są prawie wszystkie leki biologiczne. Uważam jednak, że to leczenie nie powinno być ograniczone w czasie. Przecież to jest choroba przewlekła. Ograniczenie leczenia do 48 czy nawet do 96 tygodni jest nieludzkie. Wyłączenia dotyczą również kwalifikacji. Na przykład pianista, chirurg lub dentysta, który ma ciężką, bolesną łuszczycę paznokci i rąk, uniemożliwiającą pracę zawodową, otrzyma w innych krajach refundowane leki biologiczne. W Polsce w takich przypadkach leczenie nie jest refundowane, ponieważ powierzchnia zmian jest niewystarczająca. Również w ciężkiej łuszczycy krostkowej terapia nie jest refundowana.
W przypadku pęcherzycy NFZ refunduje rytuksymab. I tu wolelibyśmy łagodniejsze kryteria kwalifikacji pacjentów, ale najciężej chorzy otrzymują lek. A w to leczenie szczególnie warto zainwestować. U dużej części pacjentów po 2 tygodniach leczenia biologicznego pęcherzyca ustępuje i nigdy nie nawraca. W przypadku tradycyjnego stosowania glikokortykosteroidów leczenie trwa latami. A przewlekły przebieg choroby i długa terapia są związane z licznymi absencjami w pracy, chorobami współistniejącymi i koniecznością ich leczenia oraz, w niektórych przypadkach, koniecznością świadczenia rentowego. Jeśli przeciwstawimy koszt 2-tygodniowego leczenia (ok. 40 000 zł) kosztom przez wiele lat odbywanych wizyt lekarskich, hospitalizacji, badań, przyjmowanych leków, obniżenia jakości życia i zdolności zawodowej, to staje się oczywiste, że każdy pacjent z pęcherzycą zwykłą powinien otrzymać leczenie biologiczne już od początku choroby.
W najgorszej sytuacji są pacjenci z chorobami alergicznymi (ciężkim atopowym zapaleniem stawów, przewlekłą pokrzywką idiopatyczną). Dla tych osób są leki biologiczne, ale u nas nierefundowane. Przykłady można by mnożyć. Refundacji terapii nie otrzymują pacjenci z trądzikiem odwróconym (hidradenitis suppurativa), toczniem układowym, chłoniakami i wieloma innymi chorobami, w tym głównie osoby, które zachorowały na choroby stanowiące wskazanie off-label dla leków biologicznych.
W jakim zakresie lekarze innych specjalności powinni zajmować się leczeniem chorób skóry? Przecież np. lekarze chorób zakaźnych leczą STD, onkolodzy — chłoniaki skórne…
W czasach coraz węższych specjalizacji interdyscyplinarne spojrzenie na pacjenta jest szczególnie ważne. Nie myślę, by wyłączność była korzystna dla jakiejkolwiek specjalności. Większy problem, zarówno dla pacjentów, jak i dla lekarzy, widzę w tym, że niektórym kolegom z innych specjalności może się wydawać, że dermatologia jest łatwa. Jeśli ginekolog wziąłby się za diagnostykę i leczenie łysienia, specjalista chorób zakaźnych za zmiany zapalne na podudziach lub reumatolog za zmiany rumieniowe na twarzy, mogłaby to być prawdziwa katastrofa dla pacjenta i lekarza. Na szczęście takie przypadki zdarzają się rzadko.
Trzeba jednak zaznaczyć, że dermatologia stała się tak obszerną specjalnością, iż w jej obrębie zaczęliśmy się także specjalizować. Są osoby, które znają się bardzo dobrze na trądziku różowatym, inne na chorobach pęcherzowych, inne na włosach, twardzinie itd. Tworzona teraz przez PTD strona internetowa pozwoli dermatologom zaprezentować ich szczególne obszary zainteresowań.
Prof. dr hab. n. med. Lidia Rudnicka jest specjalistą w dziedzinie dermatologii i wenerologii, kierownikiem Kliniki Dermatologicznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, prezesem Polskiego Towarzystwa Dermatologicznego.
O prestiżowej organizacji American Dermatological Association i zasadach przyjmowania jej nowych członków oraz o kondycji i problemach polskiej dermatologii rozmawiamy z prof. dr hab. n. med. Lidią Rudnicką.
Została pani przyjęta do elitarnego grona członków American Dermatological Association (ADA). To ogromne wyróżnienie. Jak wyglądał proces akceptacji?
Dostęp do tego i wielu innych artykułów otrzymasz posiadając subskrypcję Pulsu Medycyny
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach
- Papierowe wydanie „Pulsu Medycyny” (co dwa tygodnie) i dodatku „Pulsu Farmacji” (raz w miesiącu)
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach