Medycyna na przełaj [FELIETON Marka Stankiewicza]
Medycyna na przełaj [FELIETON Marka Stankiewicza]
Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Oficera może owszem, ale nawet z maturzysty nie da się chybcikiem ulepić lekarza. To powiedzenie doskonale obrazuje dobór kadr do komunistycznej elity w pierwszym okresie istnienia Polski Ludowej.

Wedle tej zasady wielu awansowało na stanowiska, do których nie mieli żadnych kompetencji. Zamiast lekarzy produkowano wówczas na pęczki felczerów. Mało kto pamięta, że taki zawód jeszcze istnieje. Nic dziwnego, bo ostatni nabór do szkół, po których można było zostać takim fachowcem, przeprowadzono w 1956 r. Dzieci sanacyjnych inteligentów i kułaków sekowano z zawodu, zaś studentom medycyny po czwartym roku studiów udzielano absolutorium, aby nieśli pomoc walczącej z imperializmem Korei. Więc droga na skróty to raczej zgrany patent władzy na kłopoty.
Później masowa produkcja wielotysięcznych kadr lekarskich przeniosła się do 11 akademii medycznych. Absolwentów rozpieszczano stypendiami fundowanymi przez wielkie zakłady pracy, służbowymi mieszkaniami i talonami na samochód dla entuzjastów pracy na terenach wiejskich. Wyboru specjalizacji nikt nie koncesjonował ani nikogo nie zachęcał do stawania w szranki do wyścigu szczurów. Klasy pielęgniarskie w liceach pękały w szwach. W siermiężnej służbie zdrowia u schyłku komuny brakowało wszystkiego, tylko nie lekarzy i pielęgniarek.
Aż tu nagle po przełomie solidarnościowym drastycznie ograniczono przyjęcia na studia lekarskie, jednocześnie stale rozbudowując system płatnych studiów dla polskiej młodzieży i dla cudzoziemców. Systematycznie hartowano mit polityczny jakoby w Polsce było zbyt dużo lekarzy. Mitologia wymaga, aby ludzie w mit wierzyli bezwarunkowo i przyjmowali go bezdyskusyjnie.
Uniwersytety medyczne wprost oszalały na punkcie dorabiania sobie do swych okrojonych budżetów uczelnianych. Kadra dydaktyczna, zaangażowana do tego wątpliwego dzieła, robiła bokami. Wkrótce okazało się, że rodzimego narybku medycznego kształci się niewiele więcej niż obcokrajowców. Studenci wyższych roczników często skupiali się w tłocznych obejściach oddziałów klinicznych, stadami dopadając do łóżek pacjentów, aby chwilę z nimi porozmawiać i posłuchać szmerów serca i płuc.
Konsultantom krajowym sen z oczu spędzały wyszukane pytania testowe, które miały pogrążyć kandydatów na specjalistów, po przebytej czeladniczej harówce na rezydenturach. Nie dość, że przez 5-6 lat do nikogo i niczego nie mogli się samodzielnie dotknąć, to na niektórych czekał wilczy bilet. Wszystko to, oczywiście, w imię harmonizacji z prawem unijnym. Z dyrektorskich foteli przepędzono lekarzy, a nowi lokatorzy dyrekcyjnych podwoi obnoszą się z cynicznym poglądem, że kształcenie ustawiczne to prywatna sprawa samych lekarzy.
Exodus blisko 15 tys. najlepszych lekarzy po akcesji do Unii potężnie wstrząsnął szpitalami, a jego czkawkę słychać dziś nie tylko od wielkiego dzwonu. Kto nie wybrał się po złote runo na Zachód, ten szybko zdecydował się na praktykę na kontrakcie, odcinając się od dotychczasowych zobowiązań pracy na etacie. Dziś zapłaci wyższym podatkiem za swoją naiwność. Kto zaś zakotwiczył się w Skandynawii, Holandii czy Irlandii, ani myśli teraz o powrocie do pracy w kieracie, w którym na dodatek co rusz przybywa jakichś nowych obowiązków administracyjnych. Oczywiście, bez ekwiwalentu.
Na szturm i odsiecz medyków zza wschodniej rubieży też trudno liczyć. Najlepsi z nich, zatopieni w lokalnej szarej strefie, mają się często lepiej od nas. Średniacy raczej celują w europejskie prawo wykonywania zawodu, a Polska jest dla nich tylko przystankiem w wyprawie po łaskawszy los. Słabeuszy, którzy dobili się do dyplomu lekarskiego nie dzięki solidnemu przysiadaniu fałdów, lecz banknotom z wizerunkiem prezydenta Franklina, polecam łaskawej pamięci i czujnej uwadze komisji językowych i nostryfikacyjnych.
Tymczasem rząd rozpaczliwie salwuje się możliwością kształcenia lekarzy w wyższych szkołach zawodowych. Tyle tylko, że choremu człowiekowi medycyna kojarzy się często z tajemną wiedzą, nabytą przez lata w murach akademickich, a nie na warsztatach, wyposażających młodego człowieka w pospolity fach. Nie wspominając już o solidnym zapleczu klinicznym, laboratoryjnym i odpowiednim, kosztownym sprzęcie.
Medycyna z prawdziwego zdarzenia brzydzi się bylejakością. Lekarz to nie tylko rzemieślnik zgrabnie manipulujący skalpelem, ale gruntownie wykształcony i ofiarny humanista o utrwalonym wizerunku etycznym. W USA do studiów lekarskich dojrzewa się co najmniej przez dwa lata na innych kierunkach uniwersyteckich. Na medycynę dostają się prymusi, a o końskim zdrowiu i determinacji rezydentów zza oceanu krążą legendy. Lekarze są tam dobrem narodowym, a nie krnąbrnym dopustem bożym. Zamach na zaufanie do lekarzy traktuje się tam jak podcinanie gałęzi, na której siedzi całe społeczeństwo. Zaś sporadyczne sprzeciwy towarzystw lekarskich - jak życzliwe wskazówki, a nie bezczelne połajanki.
Czyżby medycyna w naszym życiu przestała już mieć cokolwiek do gadania?
Źródło: Puls Medycyny
Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Oficera może owszem, ale nawet z maturzysty nie da się chybcikiem ulepić lekarza. To powiedzenie doskonale obrazuje dobór kadr do komunistycznej elity w pierwszym okresie istnienia Polski Ludowej.
Marek StankiewiczFot. Archiwum
Dostęp do tego i wielu innych artykułów otrzymasz posiadając subskrypcję Pulsu Medycyny
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach
- Papierowe wydanie „Pulsu Medycyny” (co dwa tygodnie) i dodatku „Pulsu Farmacji” (raz w miesiącu)
- E-wydanie „Pulsu Medycyny” i „Pulsu Farmacji”
- Nieograniczony dostęp do kilku tysięcy archiwalnych artykułów
- Powiadomienia i newslettery o najważniejszych informacjach