Kardiochirurg Mirosław G. na wolności
Mirosław G. jest bez pracy, ponieważ ze szpitala w MSWiA w Warszawie, gdzie przed aresztowaniem pełnił funkcję ordynatora oddziału kardiochirurgii, został zwolniony. Jak poinformował dziennikarzy rzecznik prasowy resortu Michał Rachoń, "umowa o pracę wygasła 12 maja z powodu trzymiesięcznej nieobecności lekarza związanej z tymczasowym aresztowaniem".
Puls Medycyny rozmawia z L. Adadyńskim:
Dlaczego zdecydował się pan poręczyć za dr. G.?
- To nie była moja decyzja, tylko zarządu Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego. Tak się złożyło, że akurat nikogo więcej z zarządu towarzystwa nie było w tym czasie w Polsce i w Warszawie, dlatego zostałem poproszony jako skarbnik, żebym podpisał poręczenie w imieniu PTT, żebym parafował to swoim nazwiskiem. Nie ukrywam jednak, że gdybym miał taką propozycję, bym podpisał się pod tym jako ja, Leszek Adadyński, to myślę, że bym to zrobił. Nie do końca się zgadzam z tym, żeby człowiek oskarżony o jakieś nie w pełni udowodnione czyny, musiał ten czas spędzać w więzieniu z kryminalistami.
Co pan czuł idąc do sądu?
- Powiem szczerze, że idąc do sądu bałem się, miałem pewne opory przed tym. Ale z drugiej strony myślę, że dr G., gdyby był wydelegowany, poręczyłby także za mnie, gdyby coś podobnego mnie spotkało. Upewniłem się, że zrobiłem dobrze, gdy rozdzwoniły się telefony od znajomych lekarzy, prawników, a nawet przypadkowych ludzi, którzy usłyszeli moje nazwisko w mediach i postanowili zadzwonić z gratulacjami. Dzwonił też dr G., podziękował mi. Odniosłem wrażenie, że jest w bardzo złym stanie psychicznym, zmęczony, psychicznie załamany.
Czy kiedykolwiek wierzył pan w możliwość popełnienia zabójstwa przez doktora G.?
- W zarzut zabójstwa od początku nie wierzyłem. Oczywiście nie mogę gwarantować, że ten człowiek nie popełnił innych czynów, podejrzenie o zabójstwo jest tylko jednym ze stawianych mu zarzutów. Znam go z czasów, gdy pracował w Krakowie. Bywaliśmy na zjazdach, rozmawialiśmy ze sobą, wielokrotnie spotykaliśmy się w sytuacji pobrań narządów do przeszczepów, np. kiedy on pobierał serce, a ja nerki albo wątrobę. To nie była przyjacielska znajomość, ale znaliśmy się z racji wykonywanej pracy. Nie mogę się zgodzić z tym, że on popełnił ten najgorszy czyn. Czy nie robił innych rzeczy, które są mu zarzucane? Tego nie mogę gwarantować, ale jeżeli nawet wziął łapówkę lub stosował mobbing, to jestem przekonany, że w tym momencie ten człowiek może być na wolności i odpowiadać z wolnej stopy.
Ludzki odruch
Komentuje Andrzej Włodarczyk, prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie:
To był normalny ludzki odruch, kiedy zgłosiłem sądowi gotowość poręczenia za doktora G. Okręgowa Rada Lekarska dała mi w tej sprawie wolną rękę. Skonsultowałem to z szefem krakowskiego samorządu lekarskiego, bo dr G. jest członkiem krakowskiej izby lekarskiej. Nie wierzę, że dr G. kogokolwiek zabił. Przetrzymywanie go w areszcie mogło doprowadzić tylko do załamania się tego człowieka. Ja siedziałem w więzieniu w stanie wojennym i wiem, co to za miejsce i jak wpływa na psychikę człowieka, który nie jest przestępcą. Na temat zarzutów korupcyjnych zdecyduje sąd. Ja osobiście nie zgadzam się z definicją korupcji, zgodnie z którą prezent (nawet kosztowny) wręczony przez wdzięcznego pacjenta lekarzowi po zakończeniu leczenia jest łapówką.
Źródło: Puls Medycyny
Podpis: Beata Lisowska